czwartek, 13 maja 2010

Odkurzacz pamięci

2 godziny 45 minut i 25 sekund. Trwa odliczanie. Niedługo będę wolna. Opuszczę rozżarzony przedział, w którym nie można swobodnie oddychać. Podmuch wiatru graniczy z cudem. Szpara w oknie też nie pomaga. Mściwe słońce usmaży wszystkich podróżnych. To kara za grzechy takie jak: zniszczone siedzenia, przyklejone gumy do żucia, śmieci wyrzucone przez okno czy zabawy z papierem toaletowym. Ale ja byłam grzeczna! Proszę słońce o wyrozumiałość. Upał doprowadza mnie do szału. Myślę tylko o powrocie do Belgradu. Minęło zaledwie kilka godzin od wyjazdu, a już chcę wracać do tego niesamowitego miasta, gdzie zewsząd dobiega dźwięk klaksonów, pędzą pomarańczowe trolejbusy, kawiarnie przepełnione są klientami w samo południe, a na moim blokowisku unosi się zapach pieczonego mięsa. Jak ja zniosę to rozstanie! Tydzień nie będę jadła pomidorów słodkich jak cukierki. Tutaj są takie soczyste i pozbawione szklarnianego posmaku. Trudno wyobrazić sobie moje codzienne menu bez tego czerwonego warzywa. Polski pomidor to serbski paradajz. Już sama nazwa przywołuje pozytywne skojarzenia. Paprika (papryka), paradajz (pomidor), patlidżan (bakłażan) to idealna kombinacja, której nie potrafię się oprzeć. Zawsze Bałkany będą dla mnie krainą litery P. Pikantne papryki kupione w Budapeszcie nie są tak smaczne jak te z ulubionego straganu przed blokiem. Może banalna, ale dla mnie istotna różnica. Kolejne zauważam tuż po przekroczeniu serbsko-węgierskiej granicy. Ten sam pociąg, ten sam upał, te same zepsute okno, a inni ludzie, inny krajobraz, inny język. U naszych bratanków jest czyściej i spokojniej. Szkoda tylko, że przypadkowi podróżni nie chcą ze mną rozmawiać. Moje wielkie gumowe ucho jest na urlopie. Nie rozumiem ani jednego słowa. Próba komunikacji w języku angielskim kończy się fiaskiem. Nie poznam historii płaczącej dziewczyny, która siedzi naprzeciwko, ani pana zasypiającego przy oknie. Dobrze, że konduktor jest w mundurku, inaczej nie wiedziałabym, kiedy sięgnąć po bilety do torebki. Mój dzisiejszy przystanek to Budapeszt, a jutro Polska. Zmęczona podróżą bez perspektyw na jakąkolwiek pogawędkę obserwuję otoczenie.
O nowy sąsiad. Szansa na rozmowę? Nic z tego. Jedynie rozbudza moje pragnienie, gdy sięga po lodowatą wodę. Kropelki spływają powoli po butelce. Zazdrosna i zła. Od piętnastu minut zasycha mi w gardle. Oszczędzam ostanie łyki wody mineralnej. Z przyjemnością wspominam chłodny dzień na Kopaoniku – to taki odpowiednik „naszego” Kasprowego. Z tą różnicą, że ma szerszy grzbiet i ponad 20 km tras narciarskich. Położony około 290 km od Belgradu, niedaleko Kosowa. Właśnie tam z koleżanką Kasią wybrałyśmy się na białe szaleństwo. Stolica serbskiego narciarstwa spokojnie czekała na przyjazd dwóch Polek spragnionych szusowania. Matka natura spisała się na medal. Powitała nas gruba pokrywa śnieżna, a w niej usłane pensjonaty i hotele. Mój portfel nie przewidywał jednak wydatku w stylu czterech gwiazdek. Brakowało też szyldów zapraszających do prywatnych kwater. Wywołało to nasze zdziwienie. Sezon w pełni, a nikt nie zabija się o klientów. Udało nam się wynająć jedynie pokój z małżeńskim łożem. Od momentu kiedy właściciel pensjonatu zobaczył moją „pandziochę” z podwieszanym na gumki zderzakiem, postanowił zostać naszym opiekunem. Informacje o atrakcjach regionu miałyśmy z pierwszej ręki. Zadbał o domowe wino, suchą kiełbasę oraz ser. Panowała swojska atmosfera. Goście szybko stawali się domownikami. To co różniło nas od reszty, to fakt, że bez partnerów przyjechałyśmy na wypoczynek …

I w tym miejscu urywam historię, ale tylko po to, by rozpocząć ją na nowo. Minął prawie rok i post „Djuskaj w rytmie ex-jugo” pokrył się dość grubą warstwą kurzu. Czas na wiosenne porządki. Ponadto obiecałam sobie, że odkurzę pamięć i nadrobię zaległości. Nie będzie to takie trudne, ponieważ połowa szafki zapchana jest karteczkami, notatkami, a do zdjęć powracam zbyt często. Nie ogarnęła mnie jugonostalgia, ale bałkanonostalgia, może belgradomelancholia czy belgradofilia. Byle na jug! A tu Warszawa, którą darzę uczuciem i zakochałam się w niej, ale od drugiego wejrzenia. Czy to miłość odwzajemniona? Przekonacie się sami, czytając bloga. Wyruszam na poszukiwania moich Bałkanów w Polsce. Opowieści z Południa podam z nadwiślańską zasmażką.
Dzisiaj słońce świeciło tak mocno, że przekonało mnie, aby w koszulce na krótki rękawek udać się na zakupy. Zamiast małego targu z belgradzkiego blokowiska, mam supermarket pod nosem. Gdzie te niezliczone piekarnie, kantory, stoiska z pirackimi płytami, panie oferujące domowe specjały oraz tradycyjne towary, pomarańczowe trolejbusy i słodkie pomidory? Zamieniły się w supermarket, mały warzywniak, stację benzynową, metro, galerię handlową, kilka kiosków i mnóstwo pobliskich sklepów monopolowych. Ale o miejsce parkingowe muszę walczyć nawet tutaj!

piątek, 15 maja 2009

Djuskaj w rytmie ex-jugo!

Dzisiaj bardziej lajtowo!!!


- Ana, djuskamo u Energiji – takiego SMS-a dostaje dosyć często. Jest to oczywiście zaproszenie na wielką potańcówkę, boogie night czy szał dzikich ciał * niepotrzebne skreślić. Szkoda tylko, że takie wiadomości otrzymuję tuż przed snem. W Belgradzie przesunięte są ramy czasowe życia nocnego. Clubbing rozpoczyna się przeważnie po północy, a kończy o piątej nad ranem. Dla wytrwałych pozostaje after party, który zwykle trwa od 6 rano do 10-ej. Później można iść jeszcze na pierwszą kawę ze znajomymi, a dopiero po niej grzecznie spać do łóżeczka. Najlepsze imprezy są oczywiście w środku tygodnia. „Djuskaj” odpowiada mi, a w szczególności w towarzystwie Mimi i jej rozrywkowej ekipy. Jest jedno małe ale… oni nie muszą rano wstać, ponieważ nie mają obowiązków. Większość z moich znajomych nie pracuje, a studenci po prostu bawią się. Sam clubbing bywa męczący ze względu na godzinę rozpoczęcia. Przywykłam do tego, że z moją szaloną ekipą z Wawy spotykamy się o 22-ej i ruszamy na podbój miasta. Tutaj o tej godzinie, mało kto wie, czy wyjdzie dzisiaj z domu. Kolejna sprawa to fakt niedorzecznego zmieniania klubów. Mimo, że w klubie A jest świetna muzyka i wszyscy dobrze bawią się, to wypada po dwóch godzinach zmienić miejsce na klub B. Jeśli w klubie B jest nudno, wypijamy jedno standardowe piwo i udajemy się do klubu C. Należy pamiętać, że nie wracamy do klubu A. Ciężkie jest życie Polki, która ma ochotę na zabawę, a musi rano wstać ;-). Dodatkowo moja fascynacja jugonostalgią i poznawanie fenomenu Jugosławii nadal trwa. Kilka razy w tygodniu odbywają się też imprezy w rytmie muzyki ex-jugo. W związku z tym postanowiłam zabawić się w didżejkę. Tym wpisem otwieram muzyczne spotkania z abeceda balkANA. A może macie jakiś inny pomysł na mój nickname?

Złota Jedenastka ( dziesiątka jest już oklepana ;-) )

1.Oliver Mandić „ Moja draga voli Kurosavu”

Styczeń 1981 rok. W telewizyjnym show „Beograd noću” pojawia się mężczyzna w rajstopach, na 20-centymetrowych szplikach z makijażem. Wyraża czysty art. Reakcje są katastrofalne. Trudno było zaakceptować taki wizerunek w TV. Oliver Mandić niczym David Bowie i Boy George podbił publiczność. Jego soulowo-funky’owy album „Probaj me” zrewolucjonizował tamtejszą scenę popową.




2. Hladna braća „Ljubi me na Ibici”

Mieszanka italo-disco z ex-jugo popem. Członkowie grupy krytykowali system polityczny w zabawny sposób. Już sama nazwa wiele wyjaśnia - „Zimni bracia” – oczywiście aluzja do towarzyszy z Rosji ;-) Chłopcy z teledysku – boscy !!!!!!!




3. ZZ Up - "K'o nekad u osam"

W latach osiemdziesiątych popularny był program „Hit miesiąca”, gdzie królowała właśnie grupa ZZ Up z Zagrzebia – przedstawiciele stylu elektro.




4. Master Scratch Band - Computer Break

To moje ostatnie odkrycie. Info o zespole jeszcze poszukiwane. Panie z teledysku - odlotowe.




5. Borghesia – On

Słowenia to nie tylko LAIBACH, ale i BORGHESIA, która na przełomie lat 80/90 była popularna w całej Europie. W Polsce też mogliśmy dostać płyty tego zespołu. Ci co lubią industrial, electronic body music będą zadowoleni. Lekko perwersyjny teledysk też warty zobaczenia.



6. Bebi Dol- Mustafa

Tej Pani chyba nie muszę przedstawiać. Wystarczają hasła typu: performance, Eurowizja, pop, rock, comeback …




7. Denis & Denis - Program tvog kompjutera

W 1982 r. Marina Perazić i Davor Tolla założyli grupę Denis & Denis. Pierwszy album „Čuvaj se!" (1984) wydany w Rijece podbił listy przebojów, a utwór Program tvog komputera stał się od razu hitem.




8. Alexandra Sladjana Milosevic - Miki Miki

Tego teledysku w siłowni niektórzy współcześni wykonawcy pozazdrościliby ;-)




9. Du Du Ah Babylon

A teraz historia Belgradu – Babilonu w wersji reggae




10. Srdjan Jul – Koketa

Z dedykacją dla wszystkich zwariowanych kobiet!




11. Boban Petrovic – Djuskaj

I na koniec podjuskamy!




I co Wam się najlepiej podoba? Może zaczniemy głosowanie? Djuskajcie w weekend, a ja mykam w góry!

czwartek, 14 maja 2009

Zaślubiny z Unią Europejską





Ubiegła sobota w Belgradzie była niezwykle gorąca. I to nie tylko z powodu wysokiej temperatury. Od samego rana panny młode w sukniach ślubnych biegały w centrum miasta, a najpopularniejszy deptak Księcia Mihaila zmienił się w ulicę Europejską. Media relacjonowały „Wymarzony Ślub”, „Dni Europy”, a także wielką paradę na Placu Czerwonym w Moskwie, zorganizowaną z okazji 64. rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem. Rozmawiano o tolerancji oraz wizerunku Serbii w świecie. Jak bumerang powracały pytania: Kiedy Serbia wejdzie do UE? Kiedy zostaną zniesione wizy? – Mamy nadzieję, że jak najszybciej – politycy powtarzali te słowa niczym mantrę. Niewątpliwe adrenalinę podnoszą mi opowieści znajomych o ich wizowych zmaganiach. Niepewność, oczekiwanie czy ślęczenie przed Ambasadą Ameryki, aby dostać pozwolenie na wyjazdy studenckie typu: work&travel, może doprowadzić do szału. Skupię się jednak na przyjemniejszych sprawach. Coraz bardziej i bardziej wchłaniam Belgrad. Fascynuje mnie jego dynamika, monumentalne budowle oraz opowieści mieszkańców. Uwielbiam kontrasty, a tu ich nie brakuje. Nic dziwnego, że tak odmienne wydarzenia odbywają się jednego dnia.



Na koszt miasta




Zaledwie dwa miesiące po tym, jak NATO rozpoczęło bombardowanie w Serbii, 20 par kolektywnie zawarło związek małżeński. W ten sposób młodzi przesłali wiadomość światu – miłość, przyjaźń i pokój. Obecnie „Wymarzony ślub” jest jedną z głównych atrakcji turystycznych miasta. Nie tylko Serbowie mogą uczestniczyć w tej akcji, ale także pary z całego świata. W ciągu tych dziesięciu lat przyjeżdżali tutaj zakochani m.in. z Macedonii, Czarnogóry, Danii, Szwecji, Kanady, a nawet z Chin. Jest tak olbrzymie zainteresowanie, że Urząd Miasta (jeden z głównych organizatorów) musiał ograniczyć liczbę uczestników do 202 par. A jak wygląda proces kwalifikacji? Wystarczy odwiedzić internetową stronę miasta, gdzie zamieszczone są wszelkie informacje związane z formularzem zgłoszeniowym. Nie ma ograniczeń wiekowych. – Nigdy nie mieliśmy wystawnego ślubu, dlatego postanowiliśmy wysłać swoją kandydaturę – mówi panna młoda po czterdziestce. Co czeka wybranych szczęśliwców? Pary mają zapewniony nocleg w hotelu, bezpłatny ślub, profesjonalne sesje fotograficzne i masę innych atrakcji. Ceremonia odbywa się przed Urzędem Miasta. Mogą w niej uczestniczyć nie tylko goście, ale także przypadkowi przechodnie. Podczas uroczystości wypuczono gołębie. Zebrani byli świadkami koncertów, pokazów artystycznych i popisów cygańskiej orkiestry. Tłum podziwiał tańczące pary. Każda panna młoda chciała pokazać się z jak najlepszej strony. Tuż po ceremonii wszyscy udali się pod Dom Syndykatu na sesje zdjęciowe przy fontannie. Kiedy kobiety w sukniach ślubnych przebiegały przez jezdnię, policja panowała nad sytuacją. Trzeba było zająć jak najlepsze miejsce. Niedaleki kiermasz kwiatowy stanowił idealne tło. Po godzinie przemieściłam się kilka ulic dalej, gdzie zamiast białego dominował niebiesko-żółty kolor.

Z ziemi serbskiej do Polski






Ulica Europejska zapełniła się stoiskami różnych krajów członkowskich. Każdy otrzymywał komplet informacji o danym państwie. Ulotki, balony, proporczyki, breloczki wabiły spacerowiczów. Serbowie niczym pielgrzymi odwiedzali wszystkie stoiska. Mimo że ich reklamówki były przepełnione materiałami, nadal masowo brali następne. Ogarnął ich szał bezpłatnych gadżetów. Ulica zamieniała się w jedną wielką „wyprzedaż”. W połowie drogi mieściło się polskie stoisko. Krówki rozchodziły się w szybkim tempie. Nasze wiatraczki zwracały uwagę. Zrobiły furorę wśród najmłodszych. Do zainteresowanych należeli zarówno Ci, którzy za czasów byłej Jugosławii przyjeżdżali na wycieczki do naszego kraju, jak i młodzież. Większość odwiedzających stanowili tzw. "masowi zbieracze”. Nie tylko stoiska promujące dane kraje należały do głównych punktów programu, ale i te, gdzie młodzież mogła uzyskać informacje o najróżniejszych programach Unii Europejskiej typu: EVS czy Youth in Action. Targ Republiki zmienił się w wielkie boisko, gdzie rozegrano mecze siatkówki. Dodatkową atrakcją była możliwość przespacerowania się po masce samochodu, który stał się nietypowym przejściem dla pieszych. Wszystko w ramach projektu „Pieszo przez Belgrad” zainicjowanego przez serbskiego artystę Miće Stajčicia i Austriaka Filipa Batke. Wśród euroentuzjastów znaleźli się też eurosceptycy. Protest tej małej grupy jednak rozmył się w tłumie. Ich styl przypominał akcje „naszych moherów”. Atrakcje tego dnia i dziki tłum wyeksploatowały mnie zupełnie. Postanowiłam odpocząć w zaciszu Twierdzy Kalamegdańskiej. I tu totalne zaskoczenie. Moi zbieracze ulotek, których tak krytykowałam, siedzieli grzecznie z reklamówkami i studiowali materiały. Ucieszył mnie fakt, że zabrali mnóstwo ulotek. Jest szansa, że więcej zapamiętają .

środa, 6 maja 2009

Cockta czy Polo-cockta


Ja z Adą i nasz efekt Tito



Powiedział Stalinowi „nie” oraz pił whisky z Churchillem. Uwielbiał polowania i grał na fortepianie. Podróżował niebieskim pociągiem i ubierał się na biało. Kochał swoich pionierów. Tyran, wybawca, towarzysz, a nawet Bóg. Człowiek legenda czyli prezydent Socjalistycznej Federalnej Republiki Jugosławii (SFRJ). Mimo że od śmierci Josipa Broza Tito minęło ponad ćwierć wieku, nadal odczuwam jego oddech na moich plecach. Obecny jest na poczcie, kiedy pan z kolejki opowiada mi o tym, jak za tamtych czasów mógł podróżować po świecie, a teraz boryka się z problemem wizowym. – Z towarzyszami byłem w Krakowie. Piękne miasto. Ciekawe, jak teraz wygląda? – pyta mężczyzna. Starsza babcia w parku wspomina pochody i olimpiady. Mama mojej koleżanki pokazuje mi starą płytę Bebi Dol, która reprezentowała Jugosławię na Eurowizji. Przedmiotem dość ostrej wymiany zdań dwóch starszych panów w pomarańczowym trolejbusie jest także Tito. W większości mieszkań, które odwiedzam natykam się na masę przedmiotów „Made in Yugoslavia”. Przed snem przykrywam się kocem z Vukovaru, nad łóżkiem wisi kalendarz ze starym składem Crvenej Zvezdy, a podczas porannej toalety wita mnie jugoplastika Split. W klubach bawię się nie tylko przy Indie rock, ale przy setach współczesnej muzyki z hitami Jugo, które zapodają didżeje z Funkyshljiva. 20-latkowie na parkiecie znają piosenki pokolenia własnych rodziców. W niektórych pubach przeżywa się podróż w czasie. Turysta bez trudu zaopatrzy się w souvenir typu: brelok z towarzyszem. Nic dziwnego, że wystawa Efekt Tito – Charyzma jako polityczna legitymacja w Muzeum Historii Jugosławii cieszyła się ogromną popularnością. To zbiór najróżniejszych prezentów, które były wręczane wodzowi co roku na urodziny. Od poduszki z wizerunkiem towarzysza po metalowy meczet, pałeczkę–śrubokręt zakończoną czerwoną gwiazdą, lampkę z podobizną polityka, makiety statków czy specjalny zestaw bandaży od pielęgniarek. Idea sztafety stanowi metaforę Jugoslawizmu, z którą wiąże się entuzjazm, duma, a na końcu wstyd i demonizacja. Po muzeum krążyli nie tylko obcokrajowcy, ale także tubylcy w najróżniejszym wieku. Każdy przeżył swój efekt Tito, a odwiedzający wystawę mogli poczuć się jak jedna wielka wspólnota, ponieważ zamiast biletów na wejściu dostawali czerwone znaczki, które niczym serduszka Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy przyklejali na swoje kurtki. Nie tylko w Belgradzie, ale na terenie całej byłej Jugosławii odczuwa się jugonostalgię. Mój efekt Tito nadal trwa. Ostatnio kupiłam Leksykon Yu Mitologii. Następnie zabawny przewodnik po SFRJ. W sklepach można zaopatrzyć się w Cocktę (odpowiednik Coca-Coli) czy Eurocrem (odpowiednik Nutelli). W korkach nie można nie zauważyć Zastavy czy Yugo. Nasz polski fiat 126 p też ma swoje miejsce. To skłania mnie do najróżniejszych przemyśleń i porównań z polską rzeczywistością. Nowa Huta niczym miniaturka Nowego Belgradu. Pub „Proletariat” w Poznaniu przypomina socjalistyczną kawiarnię niedaleko pomnika Vuka. Brakuje jedynie barów mlecznych.


A jak jest z waszą pamięcią? Towarzysza Gierka znam jedynie z opowieści babci. Moje kadry z PRL-u to kolejka po parówki, woda sodowa na Kościuszki we Włocławku, guma arabska oraz niezaspokojone pragnienie czekolady.
Wybiła godzina 17 czyli czas na podwieczorek. Nic innego nie pozostaje mi, jak tylko posmarować chlebuś Eurocremem.

A teraz smaczki ;-)




Koreańskie dzieci też kochają Josipa




Genialna reklama

wtorek, 17 marca 2009

Skandalowizja



Jejku! Uświadomiłam sobie, że minął ponad miesiąc mojego życia w Belgradzie. Nie ma znaczenia czy mieszkam w Warszawie, Krakowie, Brnie czy tutaj, ponieważ stale pojawia się ten sam problem – brak czasu. Codziennie nowymi sprawami zapełniam poszarpany notes. Mało pomocny jest zeszyt, w którym rozpisałam plan działania na kolejne miesiące. Ilość podpunktów i ważnych dat spędza mi sen z powiek. Jedynie poranny przegląd prasy przy mocnej kawie stawia mnie na nogi. Z nagłówków gazet nie schodzi temat Kosowa oraz piłki nożnej. Ostatnio także Eurowizja zdominowała tutejsze media. Program śniadaniowy karmił widzów Beoviziją (rozgrywka wyłaniająca serbskiego finalistę konkursu Evropesma). W miejskich trolejbusach dziewczęta podśpiewują ulubione melodie, które królują w dzwonkach telefonów komórkowych. Na przyjęciu zamykającym Festiwal Filmowy FEST też nie ominęła mnie rozmowa na ten temat. Poczułam się głupio, kiedy w towarzystwie dziennikarek okazałam brak zainteresowania wobec zbliżającego się wydarzenia. Wówczas nie znałam jeszcze żadnych utworów. Moja ignorancja wynika z faktu, że w Polsce nie przywiązujemy wielkiej wagi do Eurowizji. Tutaj jest inaczej. O finał walczą aktualne gwiazdy serbskiej popkultury. Mimo że w moim notesie zabrakło miejsca na to wydarzenie to Bezovizija dopadła mnie sama. I tak brak wieczornych planów spowodował, że postanowiłam skorzystać z zaproszenia znajomej z radia, która zaoferowała mi bezpłatny bilet. Tym sposobem znalazłam się na galowym koncercie w Centrum Sava. Plastikowa, kolorowa i świecąca scena zapowiadała show w stylu turbofolk - gatunek muzyczny zawierający motywy charakterystyczne dla melodii serbskiej, tureckiej, cygańskiej oraz greckiej. Tutejsza telewizja kablowa oferuje około siedmiu programów zdominowanych tym stylem. Warto wspomnieć, że turbofolk szczyt popularności osiągnął podczas wojny domowej na Bałkanach, kiedy Serbia i inne narody byłej Jugosławii zostały wyobcowane na arenie międzynarodowej. Stał się też narzędziem w rękach polityków do szerzenia propagandy. Teksty piosenek nafaszerowane były treściami nacjonalistycznymi. Jedną z najbardziej znanych wokalistek turbofolku jest Ceca, wdowa po zbrodniarzu i dowódcy paramilitarnego oddziału „Tygrysów” Željka Ražnatovicia, znanym jako „Arkan”. Piosenkarka ubiera się wyzywająco, balansuje na granicy kiczu oraz eksponuje swoje już nienaturalne atuty kobiecości. W związku z tym czekałam aż na scenie pojawią się śpiewające o miłości roznegliżowane wokalistki z dekoltami do pasa w skąpych ubrankach. Ku mojemu zdziwieniu takich przedstawicielek było mało. Większość wykonawców reprezentowała najróżniejsze style muzyczne takie jak: swing, pop, rock, turbofolk. Nie tylko wykonawcy byli zróżnicowani, ale i publiczność. Nie zabrakło dziewczynek przypominających wyglądem Paris Hilton oraz Courtney Love. Silną inspiracją dla zespołów młodzieżowych jest kultura Emo, a ich wokalistki przypominają Avril Lavigne. Starsi wyjadacze natomiast koncentrują się na elementach narodowych i Etno. Obowiązkowo też pojawili przesłodzeni mężczyźni niczym Enrique Iglesias. Każda piosenka miała odpowiednią aranżację i przypominała mały teatrzyk. Pozytywny uśmiech na mojej twarzy wywołały zespoły wykorzystujące w zabawny sposób elementy serbskiej kultury. Nie tylko fajnie zaśpiewali, ale i dobrze bawili się na scenie. Eliminacje trwały dwa dni. Pierwszego dnia wybrano 10 półfinalistów, którzy walczyli w niedzielę o pierwsze miejsce. Dodatkową atrakcją były występy tegorocznych reprezentantów z krajów byłej Jugosławii. Piosenkarkę z Czarnogóry wygwizdano, ponieważ śpiewała po angielsku i stwierdziła, że jest to język, w którym najlepiej się komunikuje z autorami utworu, gdyż są obcokrajowcami. Słoweńcy byli bardziej dyplomatyczni - Mamy nadzieję, że spodoba się Wam nasza piosenka, tak jak nam podoba się Wasz Belgrad - tymi słowami kupili publikę. Na scenie pojawił się także znany wszytskim - Żelijko Samardzić – Serb z Hercegowiny, który wywołał poruszenie podzielonej publiki. Wszystko zapowiadało się pięknie, aż do kulminacyjnej rozgrywki. Niedzielna powitała widzów informacją o pomyłce w podliczaniu głosów. Do finału powinny dołączyć jeszcze dwie osoby: Ivana Selakov i Ana Nikolić. Ostatnia jednak odmówiła udziału. Zwyciężył Marko Kon i Milan Nikoli z utworem i wyglądem nie Eurowizyjnym. Werdykt wzbudził wielkie oburzenie. Liczna grupa fanów grupy rockowej OT Bend wygwizdała laureatów. Zespół Regina z Bośni i Hercegowiny posądzono o plagiat. Od poniedziałku w gazetach pojawiły się nagłówki typu: Skandalowizja, Wielkie oburzenie na finałowej gali, Faworyci publiczności na drugim miejscu, Regina skopiowała piosenkę. Warto wspomnieć, że Serbowie śledzą wyniki w innych krajach. Z tutejszych gazet dowiedziałam się, że Ukrainka będzie reprezentować Rosję. Ponadto Belgrad odwiedziła fińska grupa, która wygrała kilka lat temu Eurowizję. Temat nadal króluje na pierwszych stronach gazet. Szał będzie trwał pewnie do maja czyli do finału w Moskwie. Może nawet dłużej. Wyniki też trzeba będzie skomentować.



Ci jadą do Moskwy


Faworyci publiczności




Pani w stylu turbo




Specjalni goście z Izraela i Armenii z Jeleną



Pozytywni i zabawni - tak jak śpiewają, że nie jest im potrzebny Hollywood, ani Ameryka, wystarczy Eurowizja ;-)






Ps. W Belgradzie też zrobiło się troszkę zielono z powodu Patryka

wtorek, 3 marca 2009

Kuszenie



Na fotce: Szczęśliwe bohaterki kuszenia już w "ziemi obiecanej" z pozszywaną Pandziochą i pieskiem, który się na nas wypiął ;-)


Kuszenie

- Nie posiadamy żadnej gotówki. Mamy za to bigos! – podkreślam zachęcająco, traktując potrawę przygotowaną przez mamę jako kartę przetargową.
- Nie trzeba. Jeśli dzisiaj nie naprawią waszego auta, to przenocujecie u mnie – odpowiada tłumaczka, a dokładnie Polka, która wyszła za mąż za Węgra. Szczęście w nieszczęściu, że niefortunna kraksa wydarzyła się na tym odludziu, gdzie ona niedaleko pracuje.
- Problem polega jednak na tym, że policjanci nie mogą znaleźć mechanika. Jeden nie odbiera komórki, inny nie ma odpowiednich części, a trzeci złamał rękę – dodaje
- Super... Tego tylko brakowało – cicho szepczę do Izy, ale z chęcią tupałabym nóżkami o podłogę. Jest 01.02.2009 r. godz. 16.20, niedziela. Węgierska wieś. A „Pandziocha”, którą miałam przemierzać Bałkany stoi niczym rozwalony kapeć na zakręcie z wywaloną chłodnicą i czeka na szewca, aby załatał dziurę. Mam ochotę pogryźć kanapę ze złości. Wiem, wiem, puknij się dziewczyno w głowę! Powinnam się cieszyć się, że nie trafiłam w betonowy słup. Zła jestem jedynie na siebie, ponieważ naraziłam moją koleżankę na niebezpieczeństwo. Zmartwiłam tez rodziców i nie dojadę na czas do Belgradu. Dodatkowo, na posterunku policji odgrywa się istny czeski film na węgierskiej wsi! Od kilku godzin podpisuję jakieś papiery i powtarzam po raz kolejny te same zeznania. Misiowaty policjant siedzi z błogim uśmiechem, obok niego poważna, ale miła pani porucznik oraz nieprzyjemny komisarz z dziwaczną grzywką i fryzurą na gitarę. Wszyscy debatują, a my jak głupawe blondynki z kawałów, nie wiemy co dalej.
- Dzisiaj nie ruszycie. Nie ma mechanika. Auto trzeba holować, a to sporo kosztuje. Ja nie mogę was jednak przenocować, ale w okolicy jest tylko jeden hotel. Uhm noc kosztuje 50 euro od osoby – wyjaśnia tłumaczka
- Co?????????? – zdziwiona, przygnębiona, zdesperowana nie mogę uwierzyć w jej słowa. Wczoraj pokonałyśmy śnieżycę w górach jadąc 30 km/h, a dzisiaj jeden zakręt, śliska nawierzchnia, kamienie i … jesteśmy uziemione.
- Ile wszystko będzie kosztować? – pytam z przerażeniem
- Naprawa jakieś 150 euro, plus nocleg, może jeszcze jakieś opłaty na policji – spokojnie podlicza.
Nerwy puszczają i zaczynam ryczeć. Czuję się jak bezradne dziecko, kiedy zgubi mamę na targu. Iza zaczęła mnie uspokajać. Do diabła z tłumaczeniem! Lepiej było, kiedy ich nie rozumiałam, i przyswajałam dźwięki w stylu egeszszemgeszburaki. Kontakt podtrzymywałam niemieckim „keine problem” oraz madziarskim „kesenem’(dziękuję). Teraz słyszę odpowiedzi, których wcale nie chciałabym rozumieć.
Nie przekupiłam nikogo bigosem, ale moja histeryczna reakcja chyba zmiękczyła ich serca. Drażniący policjant okazuje się wybawcą i mechanikiem w jednym wydaniu. Znajduje kwaterę, zawozi nas na miejsce i nie liczy za holowanie. Mówi, że naprawi auto i dostarczy go rano. Bosko. Niczym grzeczne dziecko mogę iść spać. I nigdy więcej już węgierskich wiosek i pobocznych dróżek. Mimo że kraj płaski, ktoś musiał stawiać drogi „po pijaku”. Zakręty, zawijasy, zakręciki, ale gdzieś tam czeka ukochana Serbia.


Nie lubię poniedziałków

Otwieram oczy i podbiegam z nadzieją do okna. Nie ma Pandziochy! Słyszymy na dole jakieś odgłosy. Śniadanie gotowe czeka na stole. I kartka. – Auto jest u policjanta. Nadal w naprawie – słowa napisane w języku angielskim działają jak wyrok. Jakby tego było mało właściciel mówi jedynie po węgiersku. Moim łamanym niemieckim proszę o wykonanie telefonu na numer wskazany na kartce. Iza stara się wyśledzić jak najwięcej szczegółów. Jedno jest pewne. Nie ma wszystkich części. Musimy czekać. Nikt nie wie ile.
Słoneczne południe to dobry znak, ale martwię się czy wyjedziemy przed zmrokiem. Mijają godziny.
- Auto, kindergarden - mówi właściciel. Wsiadam z nim do samochodu, a Iza zostaje w domu. I rzeczywiście pojechaliśmy do przedszkola po nauczycielkę, kolejną tłumaczkę, tym razem ze znajomością angielskiego.

13.15. Podjeżdżam już żółtą Pandziochą pod kwaterę, gdzie widzę wyczekującą na podwórku Izę. Na naszych twarzach, niczym wielki banan, pojawia się uśmiech. Moja Pandziocha! Zaczynamy układać w niej rzeczy, wśród których nie zabrakło reklamówki ze słoikiem bigosu. Jeszcze tylko szybkie mycie samochodu. Należy mu się taka nagroda. Wyruszamy dokładnie 24h po całym zdarzeniu, czyli około 13.43. Po kilku godzinach docieramy do Serbii - naszej ziemi obiecanej.


- O żesz!!!!Ufffffuuuuuffffff. Tylko spokój może Cię uratować!!!! – mówię głośno jadąc autostradą, która przecina Belgrad. Dwa auta wyprzedzają się na jednym pasie, trolejbus jedzie co najmniej 100 km/h i to ciągłe trąbienie. Czuję się, jak bym trafiła w środek komunikacyjnego piekła.
- Zmieniaj pas! Szybko!– krzyczy Iza, mój prywatny GPS
- Cholera nie zdążyłam – wypowiadam głośno to, co obie zdążyłyśmy już zauważyć. Kolejny zjazd niedługo.
- Jeśli tylko uda nam się wydostać z autostrady, będzie lepiej – pociesza koleżanka.
- Zawróć i zatrzymamy się przy stadionie – sugeruje Iza.
Byłoby to możliwe, gdybym nie wjechała w jednokierunkową ulicę, na której jak na złość nie ma nigdzie miejsca.
- Mam już dość! Zatrzymuję się tutaj i dalej nie jadę. Dzwonimy do Tomy, niech przyjedzie i nam pomoże – prawie krzyczę. W dwa dni przejechałam 1500 km, przeżyłam akcje na Węgrzech, a teraz to. - Koniec, nie ruszam się stąd – wypowiadając te słowa zapalam nerwowo papierosa. Iza udaje się po pomoc na pobliską stację benzynową. Przypominam sobie jak Ana z Belgradu ostrzegała mnie. Musisz jeździć ostro, trąbić, nie zbliżaj się za blisko do aut, a zasady prawa jazdy schowaj do kieszeni.
Trudno wdrożyć tę radę już na samym początku.
- Anka, Anka podjedź pod stację. Znalazłam Serba, który zawiezie nas na miejsce – wykrzykując biegnie w moją stronę Iza.
W Polsce pewnie nie odważyłabym się dać nieznajomemu kulczyki od samochodu. Tutaj się nie boję.
- Mam prawo jazdy. Nawet na Tiry – pokazuje Emir, nasz wybawca
Nikomu nie pozwalam palić w aucie, ale on jest wyjątkiem. Ze stoickim spokojem obserwowałam z jaką precyzją prowadził. Jednocześnie rozmawiał przez komórkę, palił papierosa, a drugą ręką kontrolował kierownicę i sytuację na drodze. Nie dziwiło mnie i to, że ktoś zawracał na rondzie lub niespodziewanie na środku skrzyżowania zmienił kierunek jazdy.
Emir tak precyzyjnie zaparkował pod blokiem, aż nie mogłam uwierzyć. Mam nadzieję, że kiedyś osiągnę taką wprawę.
- Jak możemy się odwdzięczyć za pomoc? – pytam
- Drobiazg. Umówimy się na kawę – uśmiecha się
- Chciałybyśmy jednak coś Ci dać - podkreślam – Słyszałeś kiedyś o bigosie?

środa, 25 lutego 2009

Bajka na dobranoc

Dręczą mnie wyrzuty sumienia, ponieważ obejrzałam tylko cztery filmy. Pozostał niedosyt i nie mogę zasnąć. Festiwalowa dawka to zwykle sześć tytułów dziennie. Ku mojemu zdziwieniu organizm nie odmawia posłuszeństwa. Zmęczenie dopada mnie tuż przed snem przy klawiaturze mojego "kapłana", który od kilku dni grzecznie czeka, aż się wyspowiadam. Nie popełniam występków, więc grzechem byłoby nie pomówić o filmach. Zauroczona jestem historią 47-letniej Anne Marie (genialna kreacja Dominique Blanc) z filmu L' Autre (angielski tytuł: The other one), którego twórcami są: Patrick Mario Bernard i Pierre Trividic. Francuska aktorka precyzyjnie wcieliła się w rolę kobiety w „delikatnym wieku”. Bohaterka panicznie boi się zaangażowania i ceni wolność. Rezygnuje z miłości młodszego od siebie mężczyzny, ponieważ lęka się odrzucenia. Nie potrafi podjąć ryzyka, zawija więc ogonek i ucieka. Nie chce być zwierzęciem zamkniętym w klatce. Ukochany znajduje szybko obiekt pocieszenia w tym samym wieku co Anna Marie. Ten fakt tak mocno rani bohaterkę, że popada w obsesyjną zazdrość. Sama nie jest w stanie zrozumieć swojego postępowania. Energię czerpie z miasta i dzięki niemu funkcjonuje. Z drugiej strony czuje się samotna w wielkiej aglomeracji. Ujęcia w środkach komunikacji miejskiej podkreślają to wyobcowanie. Wysublimowane kadry, zdjęcia i światło nadają rytm. Oświetlenie zdradza stany emocjonalne bohaterów. Wszystko jest dopiętą na ostatni guzik kompozycją, gdzie dźwięk stanowi idealne uzupełnienie. Film opowiada o samotnej dojrzałej kobiecie, z którą każda wyzwolona singielka (Nie lubię tego słowa. Obecnie ludzie nie potrafią przyznać się do tego, że są po prostu samotni, więc otaczają się pancerzem uplecionym ze słów w stylu „trendy", "jazzy" czy fresh”) może się utożsamiać. I ta właśnie kobieca historia skłoniła mnie do opowiedzenia Wam bajki na dobranoc.

Dawno, dawno temu żyła sobie mała dziewczynka. Przed snem opowiadano jej o księciu i księżniczkach. Marzyła, że pewnego dnia pojawi się, przyjedzie na białym koniu, zabierze do zamku, gdzie będą żyli długo i szczęśliwie. Czar prysł, kiedy przestano czytać jej na dobranoc. Mimo tego ze świecą szukała swojego przewodnika po ciemnych stronach dnia. A że lubiła też Królową Śniegu, to kochała jazdę na łyżwach. Zwykłe przejażdżki już jej nie wystarczały. Zaczęła podejmować większe ryzyko i dryfowała po zamarzniętych jeziorach. Często potykała się. Pewnego słonecznego poranka pozwoliła, aby ktoś zaprowadził ją na drugi brzeg. Odtąd ufała innym i nie bała się podać znów ręki. Pierwszy królewicz pojawił się niespodziewanie i tak jak kolejny miał być ostatnim. Ci zostali na tym jeziorze, a ona odchodziła wybierając głębsze i większe z coraz bardziej cienkim lodem. Nie bała się, ponieważ znów ktoś trzymał ją za rękę. W pewnej chwili Królewicz puścił ją, a nawet popchnął, a ona dostała się na sam środek i wpadła w zimy przerębel. Nie mogła znaleźć nikogo, kto by ją wyciągnął. Nie tylko odmroziła sobie nogi, ale i serce przemieniło się w wielki sopel. Musiało upłynąć sporo czasu zanim podniosła się i dotarła do brzegu. Nadal lubiła ryzyko, dlatego postanowiła znaleźć jeszcze większe jezioro, ale takie, żeby nie było widać końca. Nauczyła się dryfować samotnie. Zimny wiatr dodawał jej siły, a śnieżne burze uodporniały. Na drodze napotykała także promienie słoneczne rozświetlające jej życie. Znalazło się kilku śmiałków, którzy chcieli ją przeprowadzić przez całe jezioro. Nie pozwalała im na to. Wystarczyło, że podała im palec, a potem ucinała ich rękę. Gdy tylko udało się komuś przytrzymać jej dłoń, rozpędzała się do takiej prędkości, że nikt nie wytrzymywał jej rytmu jazdy. W panice pędziła do przodu, coraz szybciej i szybciej. Nie zwracała uwagi na chrupiący lód pod nogami. Pewnego razu silny wiatr zagłuszał te odgłosy. A już widziała brzeg w oddali. Lód pękł,a ona wpadła, zachłysnęła się wodą i utonęła. Teraz dryfuje pod taflą i bacznie obserwuje ludzi, jak łapią się za ręce i razem dobijają do brzegu. Stała się częścią jeziora, które zamarzło na wieczność. Gdy tylko gdzieś zaczyna chrupać lód, zjawia się ona i sobą łata dziurę, aby nikt nie podzielił jej losu.


Spot z filmu L' Autre

 
website-hit-counters.com
Hit counter provided by website-hit-counters.com website.