wtorek, 3 marca 2009

Kuszenie



Na fotce: Szczęśliwe bohaterki kuszenia już w "ziemi obiecanej" z pozszywaną Pandziochą i pieskiem, który się na nas wypiął ;-)


Kuszenie

- Nie posiadamy żadnej gotówki. Mamy za to bigos! – podkreślam zachęcająco, traktując potrawę przygotowaną przez mamę jako kartę przetargową.
- Nie trzeba. Jeśli dzisiaj nie naprawią waszego auta, to przenocujecie u mnie – odpowiada tłumaczka, a dokładnie Polka, która wyszła za mąż za Węgra. Szczęście w nieszczęściu, że niefortunna kraksa wydarzyła się na tym odludziu, gdzie ona niedaleko pracuje.
- Problem polega jednak na tym, że policjanci nie mogą znaleźć mechanika. Jeden nie odbiera komórki, inny nie ma odpowiednich części, a trzeci złamał rękę – dodaje
- Super... Tego tylko brakowało – cicho szepczę do Izy, ale z chęcią tupałabym nóżkami o podłogę. Jest 01.02.2009 r. godz. 16.20, niedziela. Węgierska wieś. A „Pandziocha”, którą miałam przemierzać Bałkany stoi niczym rozwalony kapeć na zakręcie z wywaloną chłodnicą i czeka na szewca, aby załatał dziurę. Mam ochotę pogryźć kanapę ze złości. Wiem, wiem, puknij się dziewczyno w głowę! Powinnam się cieszyć się, że nie trafiłam w betonowy słup. Zła jestem jedynie na siebie, ponieważ naraziłam moją koleżankę na niebezpieczeństwo. Zmartwiłam tez rodziców i nie dojadę na czas do Belgradu. Dodatkowo, na posterunku policji odgrywa się istny czeski film na węgierskiej wsi! Od kilku godzin podpisuję jakieś papiery i powtarzam po raz kolejny te same zeznania. Misiowaty policjant siedzi z błogim uśmiechem, obok niego poważna, ale miła pani porucznik oraz nieprzyjemny komisarz z dziwaczną grzywką i fryzurą na gitarę. Wszyscy debatują, a my jak głupawe blondynki z kawałów, nie wiemy co dalej.
- Dzisiaj nie ruszycie. Nie ma mechanika. Auto trzeba holować, a to sporo kosztuje. Ja nie mogę was jednak przenocować, ale w okolicy jest tylko jeden hotel. Uhm noc kosztuje 50 euro od osoby – wyjaśnia tłumaczka
- Co?????????? – zdziwiona, przygnębiona, zdesperowana nie mogę uwierzyć w jej słowa. Wczoraj pokonałyśmy śnieżycę w górach jadąc 30 km/h, a dzisiaj jeden zakręt, śliska nawierzchnia, kamienie i … jesteśmy uziemione.
- Ile wszystko będzie kosztować? – pytam z przerażeniem
- Naprawa jakieś 150 euro, plus nocleg, może jeszcze jakieś opłaty na policji – spokojnie podlicza.
Nerwy puszczają i zaczynam ryczeć. Czuję się jak bezradne dziecko, kiedy zgubi mamę na targu. Iza zaczęła mnie uspokajać. Do diabła z tłumaczeniem! Lepiej było, kiedy ich nie rozumiałam, i przyswajałam dźwięki w stylu egeszszemgeszburaki. Kontakt podtrzymywałam niemieckim „keine problem” oraz madziarskim „kesenem’(dziękuję). Teraz słyszę odpowiedzi, których wcale nie chciałabym rozumieć.
Nie przekupiłam nikogo bigosem, ale moja histeryczna reakcja chyba zmiękczyła ich serca. Drażniący policjant okazuje się wybawcą i mechanikiem w jednym wydaniu. Znajduje kwaterę, zawozi nas na miejsce i nie liczy za holowanie. Mówi, że naprawi auto i dostarczy go rano. Bosko. Niczym grzeczne dziecko mogę iść spać. I nigdy więcej już węgierskich wiosek i pobocznych dróżek. Mimo że kraj płaski, ktoś musiał stawiać drogi „po pijaku”. Zakręty, zawijasy, zakręciki, ale gdzieś tam czeka ukochana Serbia.


Nie lubię poniedziałków

Otwieram oczy i podbiegam z nadzieją do okna. Nie ma Pandziochy! Słyszymy na dole jakieś odgłosy. Śniadanie gotowe czeka na stole. I kartka. – Auto jest u policjanta. Nadal w naprawie – słowa napisane w języku angielskim działają jak wyrok. Jakby tego było mało właściciel mówi jedynie po węgiersku. Moim łamanym niemieckim proszę o wykonanie telefonu na numer wskazany na kartce. Iza stara się wyśledzić jak najwięcej szczegółów. Jedno jest pewne. Nie ma wszystkich części. Musimy czekać. Nikt nie wie ile.
Słoneczne południe to dobry znak, ale martwię się czy wyjedziemy przed zmrokiem. Mijają godziny.
- Auto, kindergarden - mówi właściciel. Wsiadam z nim do samochodu, a Iza zostaje w domu. I rzeczywiście pojechaliśmy do przedszkola po nauczycielkę, kolejną tłumaczkę, tym razem ze znajomością angielskiego.

13.15. Podjeżdżam już żółtą Pandziochą pod kwaterę, gdzie widzę wyczekującą na podwórku Izę. Na naszych twarzach, niczym wielki banan, pojawia się uśmiech. Moja Pandziocha! Zaczynamy układać w niej rzeczy, wśród których nie zabrakło reklamówki ze słoikiem bigosu. Jeszcze tylko szybkie mycie samochodu. Należy mu się taka nagroda. Wyruszamy dokładnie 24h po całym zdarzeniu, czyli około 13.43. Po kilku godzinach docieramy do Serbii - naszej ziemi obiecanej.


- O żesz!!!!Ufffffuuuuuffffff. Tylko spokój może Cię uratować!!!! – mówię głośno jadąc autostradą, która przecina Belgrad. Dwa auta wyprzedzają się na jednym pasie, trolejbus jedzie co najmniej 100 km/h i to ciągłe trąbienie. Czuję się, jak bym trafiła w środek komunikacyjnego piekła.
- Zmieniaj pas! Szybko!– krzyczy Iza, mój prywatny GPS
- Cholera nie zdążyłam – wypowiadam głośno to, co obie zdążyłyśmy już zauważyć. Kolejny zjazd niedługo.
- Jeśli tylko uda nam się wydostać z autostrady, będzie lepiej – pociesza koleżanka.
- Zawróć i zatrzymamy się przy stadionie – sugeruje Iza.
Byłoby to możliwe, gdybym nie wjechała w jednokierunkową ulicę, na której jak na złość nie ma nigdzie miejsca.
- Mam już dość! Zatrzymuję się tutaj i dalej nie jadę. Dzwonimy do Tomy, niech przyjedzie i nam pomoże – prawie krzyczę. W dwa dni przejechałam 1500 km, przeżyłam akcje na Węgrzech, a teraz to. - Koniec, nie ruszam się stąd – wypowiadając te słowa zapalam nerwowo papierosa. Iza udaje się po pomoc na pobliską stację benzynową. Przypominam sobie jak Ana z Belgradu ostrzegała mnie. Musisz jeździć ostro, trąbić, nie zbliżaj się za blisko do aut, a zasady prawa jazdy schowaj do kieszeni.
Trudno wdrożyć tę radę już na samym początku.
- Anka, Anka podjedź pod stację. Znalazłam Serba, który zawiezie nas na miejsce – wykrzykując biegnie w moją stronę Iza.
W Polsce pewnie nie odważyłabym się dać nieznajomemu kulczyki od samochodu. Tutaj się nie boję.
- Mam prawo jazdy. Nawet na Tiry – pokazuje Emir, nasz wybawca
Nikomu nie pozwalam palić w aucie, ale on jest wyjątkiem. Ze stoickim spokojem obserwowałam z jaką precyzją prowadził. Jednocześnie rozmawiał przez komórkę, palił papierosa, a drugą ręką kontrolował kierownicę i sytuację na drodze. Nie dziwiło mnie i to, że ktoś zawracał na rondzie lub niespodziewanie na środku skrzyżowania zmienił kierunek jazdy.
Emir tak precyzyjnie zaparkował pod blokiem, aż nie mogłam uwierzyć. Mam nadzieję, że kiedyś osiągnę taką wprawę.
- Jak możemy się odwdzięczyć za pomoc? – pytam
- Drobiazg. Umówimy się na kawę – uśmiecha się
- Chciałybyśmy jednak coś Ci dać - podkreślam – Słyszałeś kiedyś o bigosie?

4 komentarze:

izanoto pisze...

-O jej! - krzyknęła Iza ucieszona swoją obecnością na blooogasku :)
Pociągnęła wieczorne piwko i wróciła do kulania się ze śmiechu.
Przypomniała sobie jaką radość wywoływało każde wyprzedzanie furmanki. Przejazd przez zaśnieżone kurorty Słowacji. Po drodze tiry grzęzły w zaspach, a nasza pandziocha mknęła po lodowej tafli jezdni z zawrotną prędkością 20 km na godzinę. Wszystkie dialogi w stylu:
-W lewo!
-na pewno?
-Na pewno kuuuuurwa w leeeewooo teeeeeeeraaaaaaz!
Wszystkie papierosy wypalone na stacjach benzynowych. Sterty map i kupę zarąbistych wspomnień :)
dziękówa Aniu :*

abecedaBalkANA pisze...

- Ehhhhh - z łezką w oku spoglądam na ostatni słoik bigosu w kuchni :-)
Bez wieczornego piwka, ale przy kawusi wspominam parking w śnieżnej otchłani słowackich gór...
Dziękuję też za wszystkie w lewo i prawo i K... jedyny w swoim rodzaju - mój prytany GPS - Iza
Pandziocha zaprawiona po lodowej tafli czeka grzecznie na tropikalne upały
buziole

Anonimowy pisze...

Lubie tu do Ciebie zaglądać :D widze ciotko Anno ze masz ciekawe przygody... buziam

abecedaBalkANA pisze...

jeszcze kilka przygód trzymam na zapas, brakuje czasu jedynie na opisanie ich, buzka

 
website-hit-counters.com
Hit counter provided by website-hit-counters.com website.