2 godziny 45 minut i 25 sekund. Trwa odliczanie. Niedługo będę wolna. Opuszczę rozżarzony przedział, w którym nie można swobodnie oddychać. Podmuch wiatru graniczy z cudem. Szpara w oknie też nie pomaga. Mściwe słońce usmaży wszystkich podróżnych. To kara za grzechy takie jak: zniszczone siedzenia, przyklejone gumy do żucia, śmieci wyrzucone przez okno czy zabawy z papierem toaletowym. Ale ja byłam grzeczna! Proszę słońce o wyrozumiałość. Upał doprowadza mnie do szału. Myślę tylko o powrocie do Belgradu. Minęło zaledwie kilka godzin od wyjazdu, a już chcę wracać do tego niesamowitego miasta, gdzie zewsząd dobiega dźwięk klaksonów, pędzą pomarańczowe trolejbusy, kawiarnie przepełnione są klientami w samo południe, a na moim blokowisku unosi się zapach pieczonego mięsa. Jak ja zniosę to rozstanie! Tydzień nie będę jadła pomidorów słodkich jak cukierki. Tutaj są takie soczyste i pozbawione szklarnianego posmaku. Trudno wyobrazić sobie moje codzienne menu bez tego czerwonego warzywa. Polski pomidor to serbski paradajz. Już sama nazwa przywołuje pozytywne skojarzenia. Paprika (papryka), paradajz (pomidor), patlidżan (bakłażan) to idealna kombinacja, której nie potrafię się oprzeć. Zawsze Bałkany będą dla mnie krainą litery P. Pikantne papryki kupione w Budapeszcie nie są tak smaczne jak te z ulubionego straganu przed blokiem. Może banalna, ale dla mnie istotna różnica. Kolejne zauważam tuż po przekroczeniu serbsko-węgierskiej granicy. Ten sam pociąg, ten sam upał, te same zepsute okno, a inni ludzie, inny krajobraz, inny język. U naszych bratanków jest czyściej i spokojniej. Szkoda tylko, że przypadkowi podróżni nie chcą ze mną rozmawiać. Moje wielkie gumowe ucho jest na urlopie. Nie rozumiem ani jednego słowa. Próba komunikacji w języku angielskim kończy się fiaskiem. Nie poznam historii płaczącej dziewczyny, która siedzi naprzeciwko, ani pana zasypiającego przy oknie. Dobrze, że konduktor jest w mundurku, inaczej nie wiedziałabym, kiedy sięgnąć po bilety do torebki. Mój dzisiejszy przystanek to Budapeszt, a jutro Polska. Zmęczona podróżą bez perspektyw na jakąkolwiek pogawędkę obserwuję otoczenie.
O nowy sąsiad. Szansa na rozmowę? Nic z tego. Jedynie rozbudza moje pragnienie, gdy sięga po lodowatą wodę. Kropelki spływają powoli po butelce. Zazdrosna i zła. Od piętnastu minut zasycha mi w gardle. Oszczędzam ostanie łyki wody mineralnej. Z przyjemnością wspominam chłodny dzień na Kopaoniku – to taki odpowiednik „naszego” Kasprowego. Z tą różnicą, że ma szerszy grzbiet i ponad 20 km tras narciarskich. Położony około 290 km od Belgradu, niedaleko Kosowa. Właśnie tam z koleżanką Kasią wybrałyśmy się na białe szaleństwo. Stolica serbskiego narciarstwa spokojnie czekała na przyjazd dwóch Polek spragnionych szusowania. Matka natura spisała się na medal. Powitała nas gruba pokrywa śnieżna, a w niej usłane pensjonaty i hotele. Mój portfel nie przewidywał jednak wydatku w stylu czterech gwiazdek. Brakowało też szyldów zapraszających do prywatnych kwater. Wywołało to nasze zdziwienie. Sezon w pełni, a nikt nie zabija się o klientów. Udało nam się wynająć jedynie pokój z małżeńskim łożem. Od momentu kiedy właściciel pensjonatu zobaczył moją „pandziochę” z podwieszanym na gumki zderzakiem, postanowił zostać naszym opiekunem. Informacje o atrakcjach regionu miałyśmy z pierwszej ręki. Zadbał o domowe wino, suchą kiełbasę oraz ser. Panowała swojska atmosfera. Goście szybko stawali się domownikami. To co różniło nas od reszty, to fakt, że bez partnerów przyjechałyśmy na wypoczynek …
I w tym miejscu urywam historię, ale tylko po to, by rozpocząć ją na nowo. Minął prawie rok i post „Djuskaj w rytmie ex-jugo” pokrył się dość grubą warstwą kurzu. Czas na wiosenne porządki. Ponadto obiecałam sobie, że odkurzę pamięć i nadrobię zaległości. Nie będzie to takie trudne, ponieważ połowa szafki zapchana jest karteczkami, notatkami, a do zdjęć powracam zbyt często. Nie ogarnęła mnie jugonostalgia, ale bałkanonostalgia, może belgradomelancholia czy belgradofilia. Byle na jug! A tu Warszawa, którą darzę uczuciem i zakochałam się w niej, ale od drugiego wejrzenia. Czy to miłość odwzajemniona? Przekonacie się sami, czytając bloga. Wyruszam na poszukiwania moich Bałkanów w Polsce. Opowieści z Południa podam z nadwiślańską zasmażką.
Dzisiaj słońce świeciło tak mocno, że przekonało mnie, aby w koszulce na krótki rękawek udać się na zakupy. Zamiast małego targu z belgradzkiego blokowiska, mam supermarket pod nosem. Gdzie te niezliczone piekarnie, kantory, stoiska z pirackimi płytami, panie oferujące domowe specjały oraz tradycyjne towary, pomarańczowe trolejbusy i słodkie pomidory? Zamieniły się w supermarket, mały warzywniak, stację benzynową, metro, galerię handlową, kilka kiosków i mnóstwo pobliskich sklepów monopolowych. Ale o miejsce parkingowe muszę walczyć nawet tutaj!
DŽOKER – FOLI A DU (2024)
4 dni temu